Ukraina, Lwów

nareszcie we Lwowie! :)

11 sierpnia 2008; 587 przebytych kilometrów




lwow



I już jesteśmy na Ukrainie.
Kresy...
Od tak dawna i tak bardzo chciałam tu przyjechać... i jestem :) Aż się łezka w oku kręci.
Mijamy wioski z malutkimi kolorowymi domkami i studniami na podwórkach, przydrożne kapliczki i kościółki. Na podwórkach pełno Moskwiczy. Przed sklepikami siedzą osobnicy płci męskiej od małego gzuba po starszych dziadków. Mijamy wozy i zaprzężone do nich kucyki. Pięknie, tylko droga mocno dziurawa.

I wreszcie Lwów! Tak bardzo wyczekany!
Ale najpierw trzeba było dostać się do centrum. Gościu wysadził nas na jakimś dużym rondzie, przy drodze dojazdowej. Stamtąd trzeba było podjechać autobusem miejskim (albo raczej autobusikiem - bilet 2hr). Tylko jakim? Krzysiek jakoś nie kwapi się, żeby użyć swojego rosyjskiego, więc na migi ludzie nam pokazują, w co wsiąść. Jest wesoło - komunikacja działa tu w ten sposób, że jak chce się wsiąść, to trzeba pomachac i szybko podbiec, bo inaczej busik odjeżdża. Z pierwszym nam się nie udało, z drugim już tak ;) Tu też większość autobusików jest żółta, tak jak i taksówek :)
Miasto, hmm, jak to miasto na przedmieściach, najbardziej chcę zobaczyć starą część.

Wysiadamy przy dworcu kolejowym. Najpierw trzeba było wymienić kasę (jak się później okazało, kurs na dworu gorszy) i kupić bilety na pociąg do Czerniowic, żeby dostać na dziś miejsca (bilet 42hr). Krzysiek wreszcie uruchomił swój rosyjski, przydał się ;)
Z chęcią pozbyłam się mojego ciężkiego plecaka, uff, został w przechowalni (6hr). Przed dworcem kupiliśmy sobie jeszcze po bule nadziewanej mięsem. Niestety nie pamiętam, jak się to to nazywało, ale było pychota!

I ruszamy do miasta! Pojechaliśmy tramwajem. Pani w środku sprzedaje bilety. Trafiliśmy też na kontrolę w postaci drugiej uśmiechniętej pani. Podobało mi się bardzo, jechaliśmy powolutku (bo pewnie stan torów nie pozwalał szybciej), a trasa to prawie same zakręty! Ekstra, można przy okazji obejrzeć trochę miasta. Już zaczynają się piękne domy, stare kamienice.
W końcu upragniony Rynek. Jakieś tam zdjęcia wcześniej oglądałam, ale na żywo wygląda to o niebo piękniej! Kamieniczki odnowione, wszędzie pełno ludzi, wielu turystów. Na każdym rogu fontanna, jedna z nich to Neptun, prawie jak w Poznaniu ;) Słonko pada już z ukosa, bo jest nisko i pięknie to wszystko oświetla. Jak zaczęłam robić fotki, to nie mogłam już przestać. A czasu nie było wiele. Pochodziliśmy trochę uliczkami, zajrzeliśmy do kilku kościółków i paru pięknych zaułków. Znaleźliśmy też pomnik miejscowego Nikifora.
Nie ma nigdzie otwartego kiosku (chcę kupić mapę), a jak są, to z fajkami i piwem. I nie ma też buł z mięskiem, ale potem udało się jeszcze kupić przy dworcu. Za to na rynku stoją toi-toie. Stoi ich kilka, a tylko jeden otwarty ;) Hmm, trochę szpecą widok, ale się przydają, choć kolejka jest ;)

Już po ósmej, czas kierować się na dworzec. Wracamy też tramwajem. Ech, muszę tu jeszcze kiedyś wrócić!
Na dworcu zakup prowiantu i wody na drogę, dostałam mapę (12hr), odbiór plecaków i czas gnać na peron, bo zostało 10 minut.
Ładujemy się do pociągu. To taki najtańszy spalny pociąg, plackarta. Są łóżka, nie ma przedziałów i brudno (nie wspominając o łazience, bo to w ogóle tragedia). Każdy z nas dostaje swoją pościel (Krzysiek ubiera) i nawet udaje nam się trochę uchylić okno. No i cieszymy się z Anią, że wreszcie będziemy mieć swoje łóżka i pośpimy w lepszych warunkach niż wczoraj ;) Bagaż chowa się pod moje łóżko, do takiej metalowej trumny i na tym śpię, więc nie ma szans, żeby ktoś się do niego dobrał ;)
Podoba mi sie, jak by nie było, wszystkiego w życiu trzeba spróbować ;)))