Bułgaria, Dobricz

niewypał...

17 sierpnia 2008; 1 705 przebytych kilometrów




figa


Kimałam tylko godzinkę, bo jakiś harmider się zrobił i zimno, a śpiwora nie chciało mi się rozładowywać. Przed szóstą się zebraliśmy i podreptaliśmy na autobus. Kierunek Dobricz 6:20.
Już myślałam, że zjem sobie upragnioną banicę na śniadanie, a tu nic z tego - za wcześnie, jeszcze nie dojechały. Kupuję wodę (1 lv). Ładujemy się do autobusu, a właściwie busika. Ruszmy do Dobricz (bilet 18 lv).
Po drodze mijamy wiele zapadłych i prawie wymarłych wiosek. Prawie nie widać tu młodych ludzi, tylko starsi. Na początku drogi wiele opuszczonych betonowych budynków. I góry śmieci. Ale nawet to mi nie przeszkadza :) Osiołki ciągną wozy, na łąkach koniki, pola pełne słoneczników (szkoda, że już przekwitłych). Jedziemy bocznymi drogami, ich stan jest fatalny. Kierowca miejscami jedzie zygzakiem, omijając co większe dziury. Chyba turyści omijają tą trasę, bo dookoła sami Bułgarzy. Wszyscy gadają po bułgarsku, a ja wciąż się tak cieszę, że tu jestem!!!

Droga dość długo się ciągnęła, ale już jesteśmy w Dobricz. Wahamy się, czy najpierw jechać do hotelu w parku, czy do miasta szukać kantoru. Wybieramy to drugie i jak się potem okazało, bardzo dobry to był wybór.
Idziemy do miasta. Jakoś pusto wszędzie, dopiero potem sobie uświadamiam, że to przecież niedziela i wszystko pozamykane. Łącznie z bankami. Docieramy na główny plac. Krzysiek tradycyjnie zostaje z bagażami, a my z Anią idziemy się rozejrzeć. Pytam gościa w kiosku o kantor lub bank, nic z tego - pozamykane, pytam o jakiś tani hotel. On zostawia swój kiosk i idzie mnie zaprowadzić (Ania gdzieś mi się zawieruszyła, potem się okazało, że spotkała babkę mówiącą po polsku i poszła z nią). Hotelik całkiem ładny, ceny do przełknięcai (dwójka za 42 lv), ale nie ma wolnych pokoi :(
Hotelik jest w starym miasteczku, przy okazji je sobie trochę obejrzałam. W przewodniku tak je zachwalali, że wszędzie siedzą rzemieślnicy i pokazują tradycyjne wyroby (i dlatego tu w ogóle przyjechaliśmy), a tu nic... Wszystko pozamykane, głucho i ciemno. Samo miasteczko byłoby nawet ładne, ale jest bardzo małe. Jak sie widziało Plovdiv, to to już nie robiło wrażenia. Rozczarowanie kompletne! Pewnie podczas festiwalu jest faktycznie ciekawie, jak te domki są pootwierane, ale dziś wrażenie jest marne.
Przeszłam się jeszcze kawałek zacienioną uliczką (nawet całkiem ładnie - przypominało trochę deptak w Sliven), ale prócz knajp wszystko pozamykane. Weszłam nawet do jednego z tych wielkich hoteli, ale ceny pokoi powaliły. Poza tym Dobricz wygląda, jak jakieś wielkie postkomunistyczne miasto, przynajmniej dziś robi takie wrażenie. Jest wielki plac, jest kilka molochów hoteli, jakieś pomniki. Pewnie dzielnica willowa po drugiej stronie jest ładniejsza, z autobusu widać było czerwone dachy, ale tym razem już się tego nie dowiem :(
Wracam na plac. Chcę zrobić kilka fotek i odkrywam, że zbił mi się filtr UV na obiektywie. Nic to w sumie strasznego, tylko gdzie ja mam szukać nowego?! Teraz to nawet ja jestem zniechęcona.
Zgadzamy się co do tego, że trzeba wrócić na dworzec i jechać już nad morze. Busiki do Balczik kursują właściwie co godzinę, więc nie ma problemu (bilet 4 lv). Po drodze był otwarty kantor, więc wymieniamy kasę. Na dworcu kupiłam sobie bułę z zimnym ajranem - mniam! Kierowca patrzy ciekawie, co jem, czyżby blondynka z ajranem to było takie dziwne zjawisko? ;)))