Rumunia, Braşov

kolejką na górę

14 sierpnia 2008; 1 114 przebytych kilometrów




brasov



Pobudka o ósmej. Nareszcie się wyspałam! W hostelu ruch (co ci ludzie tak wcześnie wstają?!), na korytarzu słychać polski. Na szczęście z łazienką akurat nie ma problemu. Pakujemy plecaki, zostawiamy na dole.

Idziemy do wyciągu. Kolejka jest linowa, jak w górach, wagonik z malunkiem coca-coli już na nas czeka (bilet w górę i w dół 10 lei). Najchętniej zeszłabym z góry pieszo, ale nie ma czasu (ten brak czasu już do końca podróży będzie nas prześladował). I już jedziemy w górę, przed nami piękny widok na stare miasto i na rynek. Nie zdążyłam się nim nacieszyć, bo wagonik nieźle zapieprza.
Gdzieś tu jest taras widokowy, szukamy i szukamy. Wdrapaliśmy się na górkę, gdzie stoi flaga, ale tam cały widok przesłaniają krzaki. Obeszliśmy pagórek (były jakieś tabliczki, ale tylko po rumuńsku), droga opada w dół, ale jest ścieżynka w górę. Znów lądujemy pod flagą. Wcisnęłam się przez barierki i jakieś pokrzywy do budki, gdzie jest mechanizm kolejki, ale i stąd widok mało atrakcyjny, tu z kolei są drzewa.
W końcu idziemy zapytać kelnerów w restauracji. Oczywiście powinniśmy iść tam, gdzie pokazywała tabliczka ;) To nic, że w dół. Idziemy trochę w dół, potem do góry i w końcu widok się znalazł! Stoimy na platformie obok napisu. Napis jest wielki z nazwą miasta, taki a la Hollywood. Doskonale widać go z dołu, a w nocy jest podświetlony.
Sam widok jest oszałamiający! Na wprost rynek z ratuszem (rynek jest trójkątny!) i uporządkowane uliczki starego miasta, po lewej biegnące w każdym możliwym kierunku uliczki dzielnicy rumuńskiej. Dalej wzgórza, a daleko po prawej wieżowce nowego miasta. Coś pięknego! Zaczepia mnie Andrei z Moldavii, gadamy tylko chwilę, bo trzeba wracać. Ale fajnie, lubię poznawać ludzi!

Na dole wchodzimy jeszcze do Czarnego Kościoła (bilety 2 i 4 lei). W sumie nic ciekawego, u nas jest cała masa takich kościołów i to ładniej wyposażonych. Jest tu wystawa o budowie kościoła i jego historii. Za to bardzo podobają mi się dywany, które kiedyś kupcy ofiarowali jako wota za szczęśliwy powrót z dalekich krajów. I potworki, które podtrzymują gotyckie łuki.
Śniadania nie było, więc trochę głodni szukamy tym razem już porządniejszej knajpki. Jak wieczorem wracałyśmy, to mignął mi gdzieś na tablicy napis mici, idziemy tam, jest! W podwórku bramy śliczna knajpka. Za 7 lei mam frytki z mici, nareszcie porządne jedzonko!!! Że też wczoraj tu nie trafiliśmy!

Przed pierwszą trzeba się zbierać, idziemy do hostelu, zabieramy plecaki i jedziemy autobusem na dworzec. W kasie daję pani karteczkę, dokąd chcemy jechać i o której, żeby na pewno nie było pomyłki, a pani się śmieje i po angielsku pyta mnie, czy druga klasa ;) Uśmialiśmy się wszyscy nieźle :) Bierzemy drugą klasę, osobowy (13 lei). Na peronie stoi piękny pociąg, ale do Bukaresztu.